Po 58 dniach podróży w końcu zawitaliśmy do miejsca tak bardzo wyczekiwanego przez nasze małe pociechy. Pomimo tego, że już wcześniej byliśmy nad oceanem w Peru, to jednak warunki nie były sprzyjające do odpowiedniego wypoczynku i zabaw w wodzie. Tym razem mogliśmy powiedzieć dzieciakom, że w końcu będą mogły poszaleć. I tak właśnie było. Radości dzieci i naszej nie było końca.
Pierwszy dzień upłynąłby nam wspaniale gdyby nie jeden mały niuansik. Okazało się, że hostel w którym mieliśmy spać miał szpary w oknach i drzwiach, co skutkowało dużą ilością komarów i innego robactwa. Kiedy tylko się zorientowaliśmy natychmiast poszukaliśmy innego hostelu — tym razem droższego, ale jednak nie posiadającego takich “cudów”. W Mancorze panuje denga, więc z komarami lepiej nie zadzierać. Co do robaczków, to są ich tysiące — nazywają się grillo i są z rodziny świerszczowatych. Poniżej zdjęcie, jakie zrobiliśmy rano po wstaniu w hotelu.
W Mancorze postanowiliśmy spróbować również lokalne ceviche. Tym razem nie wybraliśmy się jak zwykle na mercado, lecz udaliśmy się do polecanej przez miejscowych restauracji — jednym słowem zaszaleliśmy. Efekt był jednak taki, że smakiem nie odbiegało od tego z mercado w innych miejscowościach — było dobre, ale nie aż tak, żeby iść do restauracji i zapłacić cztery razy więcej…